DZIEŃ 1
Tu zabieram głos ja – Karolina. Jeśli przyjdzie wam kiedykolwiek do głowy żeby podróżować rodzinnie przez 3 dni na koniach gdzie tylko jedna osoba ma jakiekolwiek doświadczenie to wiedzcie że ten pomysł będzie was kosztował wiele bólu.
Dojeżdżamy do Song Kul po południu. Słońce już zachodzi a temperatura zaczyna spadać, (żeby, jak się potem okazało dobić do 10 ° w nocy). Jednak to co widzimy powala nas na kolana. Jesteśmy na ponad 3000 m.n.p.m. a wokół nas rozciąga się bezkres zielonych pastwisk, co raz przebiegają dzikie konie, w oddali majaczy ogromne jezioro sięgające aż po horyzont a gdzieś na końcu widać szczyty ośnieżonych gór. No i ta cisza…
Noc spędzamy w jurcie (rodzaj okrągłego namiotu w którym mieszkają koczownicze ludy Azji Centralnej). Za ogrzewanie służy nam wstawiona do środka „koza” opalana węglem i zbitymi kawałkami owczych… kup. Mając na sobie wszystkie możliwe warstwy ubrań i tak jest mi potwornie zimno. Niestety tak już ma być do końca naszej konnej przygody.
Bekten budzi nas o godzinie 9 na śniadanie. Gdyby nie on spalibyśmy jeszcze dłużej ponieważ w jurcie panuje totalna ciemność. Jest tylko jedno „okno dachowe” które na noc i tak jest zamykane.
Nasza pierwsza próba jazdy konnej trwa tylko godzinę, ale już po tej godzinie wiem że to totalnie nie moja bajka. Przejeżdżamy z jednego jurtcampu do drugiego i tam spędzamy resztę dnia leniuchując na trawie, grając w gry a Jacek próbuje nawet wykąpać się w jeziorze – wytrzymuje 10 sekund ;). Po południu wybieramy się jeszcze na krótki kłus wzdłuż wybrzeża. Jak cudownie jest widzieć rozpromienioną Julkę, która czerpie garściami z tych momentów. Patrzeć jak wielką radość sprawia jej bycie tutaj wspólnie i przeżywanie tych momentów razem bo właśnie po to tutaj przyjechaliśmy. Za to dla mnie konny hardkor dopiero się zaczynał.
*
DZIEŃ 2
Kiedy następnego dnia zbieramy się na śniadanie - zaczyna padać. Nie jesteśmy na to przygotowani - ciepłe ciuchy nam się kończą, nie mamy kurtek, poza tym jazda w deszczu to nic przyjemnego. Czekamy… czekamy… czekamy ale około południa podejmujemy decyzję – zaryzykujemy. Godzinę później ruszamy w kierunku przełęczy a potem do naszego kolejnego jurtcampu. Co to oznacza w praktyce? 5h telepania się na rumaku. Podobno z końmi jest tak, że jak ty nie przejmiesz nad nim kontroli to one tę kontrolę przejmą nad tobą. W moim przypadku dokładnie tak było. 3 godziny wspinaczki na Jalgyz Karagai pass (3400 m.n.p.m.) to był śmiech przez łzy. Widoki które mnie otaczają są obłędne – majestatyczność gór wręcz przytłacza, ogromne jezioro, które zostawiamy w tyle wydaje się rozlewać za horyzont i zachwyca jeszcze bardziej niż wczoraj. Na zielonych pastwiskach w oddali widzimy małe kropeczki – to pasterze ze swoim dobytkiem wędrują w codziennym rytmie dnia. I pewnie bym to wszystko doceniła, gdyby nie to, że mój koń robi co chce. A to rusza galopem kiedy obok przejeżdżają inni jeźdźcy. Drugim razem przygniata mi nogę podjeżdżają za blisko konia Bektena. Nie jest to nic przyjemnego ale wtedy znowu patrzę na Julkę, która radzi sobie świetnie, dla której tu przyjechaliśmy i dla której chcę być wytrwała.
Na górze czekają na nas pocztówkowe pejzaże. Zatrzymujemy się na godzinny postój i podziwiamy z jednej strony jezioro a z drugiej kolejne górskie pasmo. I ja przeżywająca męki przez ostatnie 3 godziny uśmiecham się mimo wszystko bo dla takich widoków warto się poświęcić.
Zejście z przełęczy okazało się nie mniejszym wyzwaniem niż wejście na nią. O ile podchodząc masz jeszcze jakąś kontrolę nad koniem to na zboczach potrafi się on ześlizgnąć, potknąć czy po zwyczajnie ugnie mu się kolano a ja z każdą taką sytuacją miałem śmierć w oczach. W połowie drogi ze łzami w oczach powiedziałam - stop. Zsiadłam z konia i do jurtcampu doszłam na piechotę. Koniec dnia drugiego – nareszcie. Marzy mi się gorąca herbata, wygodne łóżko i ciepła kołdra… no niestety jeszcze nie tym razem :) Herbata może i była, ale do spania musiał mi wystarczyć gruby materac położony bezpośrednio na ziemi i ciężka kołdra, pachnąca lekko wilgocią.
*
DZIEŃ 3
W nocy budzi nas dziwny zapach. To „koza” w naszej jurcie zaczęła przepuszczać gryzący dym. Jeszcze tego było nam potrzeba, żeby zaczadzieć gdzieś pośrodku gór. Zgasiliśmy ogień, otwieramy drzwi na oścież i resztę nocy spędzamy na czuwaniu. Dodam, że na zewnątrz było ok 7 stopni.
Poranek był piękny a dzień zapowiadał się słonecznie i ciepło. Wiedząc, że mamy tylko 4 godziny konnego marszu mój humor był nieco lepszy. Myjemy zęby w rzeczce obok jurty, jemy śniadanie, pakujemy się po raz po raz ostatni i ruszamy w drogę. Mówili, że trzeciego dnia jazdy można się przyzwyczaić do siodła – nie potwierdzam ;) Wytrzymałam 2 godziny i proszę naszego przewodnika, żeby w zamówił mi transport do miejsca docelowego. Dalej nie jadę. Zabieram ze sobą Zosię i rozpadającym się Subaru w którym oprócz mnie jest 6 innych osób (!) jedziemy do wioski, w której kończyć się ma nasz 3 dniowy trekking.
Podobno ominęły mnie najpiękniejsze widoki na tej trasie (tak mówią Julka i Jacek). Trasa wiodła najpierw pomiędzy górami, które poprzedniego dnia oglądaliśmy z przełęczy Jalgyz Karagai by później zamienić się w wąską dróżkę wiodącą wzdłuż leniwej rzeczki. Coś mi się zdaje, że i tak bym z tego nie skorzystała. Cieszę się, że chociaż oni skorzystali z tej wyprawy.
*
3 DNIOWY TREKKING KONNY SONG-KUL LAKE DO KYZART VILLAGE – WARTO?
Kirgistan to piękny i bardzo dziki kraj. Gdyby nie przeszłość i polityczne perypetie miałby ogromny potencjał stać się turystyczną perełką. Ale z drugiej strony to może i dobrze, że jego natura jest wciąż nieodkryta i niezadeptana bo chwilami na prawdę czuliśmy, że mamy ją tylko dla siebie.
Trekking konny to wspaniały sposób na poczucie Kirgistanu wszystkimi zmysłami. Naszą wyprawę można zorganizować na dwa sposoby:
- na własną rękę dogadując się w jurtcampach w okolicach jeziora Song-Kul (opcja tańsza). Ze stolicy kraju do jeziora dostaniecie się marszrutką (lokalnym busem) i taksówką (z miejscowości Kochkor)
- skorzystać z jednej z lokalnych agencji turystycznych, która ogarnie wszystko za Was (opcja droższa). Odezwijcie się do nas na www.instagram.com/czworonas - chętnie odpowiemy na wszystkie pytania w tym temacie.
Taką wyprawę polecamy tym, którzy wcześniej mieli co nie co do czynienia z końmi – jednak 3 dni w siodle to nie lada wyzwanie dla Waszych 4 liter. Za to widoki są oszałamiające. Ta niczym nie ograniczona przestrzeń, ta cisza która aż dźwięczy w uszach, te uśmiechy gospodarzy witających Cię w progach swoich jurtcampów – nie da się tego porównać do żadnego innego doświadczenia. I właśnie dlatego, jeśli już będziecie planować Kirgistan to być może nie od razu na 3 dni, ale choć na 1 dzień warto spróbować jazdy konnej przez te piękne tereny.
*
JEZIORO KEL SU – ŁADNIEJ SIĘ NIE DA.
Mija połowa naszego wyjazdu. Drugą część wyprawy mamy spędzić w podróży po południowych krańcach Kirgistanu autem 4x4. Wynajęliśmy je przez firmę, która pomagała nam w organizacji konnego trekkingu. Jedynie dziwiło nas dlaczego cena jest tak niska (90$ / dzień za Toyotę 4runner to naprawdę okazja), ale potem okazało się, że wypożyczyliśmy prywatny samochód jednego z właścicieli. Główną atrakcją ma być pocztówkowo położone na wysokości 3514 mnpm jezioro w górach Tien Shan. To tam spędziemy jedną z nocy… i to w namiocie.
Startując z Kochkor około godziny 11 ruszamy na południe. Mimo, że do jeziora Kel-Suu mamy tylko 270km czeka nas cały dzień podróży. Tuż za miejscowością Naryn kończy się asfalt i do samego jeziora trzeba jechać nieutwardzonymi drogami – dlatego właśnie auto 4x4 to must have. Warto też pamiętać, że jezioro leży blisko granicy z Chinami. Żeby wjechać na jego teren należy wcześniej kupić specjalne pozwolenie. Wydaje je na przykład firma CBT-Naryn. Cennik znajdziecie na ich stronie a całość można załatwić przez WhatsAppa.
Żeby trafić na miejsce korzystamy z Maps.Me – działają offline i podobno są najbardziej dokładne… niestety chyba nie w naszym przypadku bo pierwszą próbę dojechania do Kel Suu kończymy w rzece. Dosłownie. Trasa którą pokazała nam mapa przechodziła przez rozlewiska a my w nie wjechaliśmy. W porę zawrócił nas lokalny kowboj, który skorygował nawigację i pokazał gdzie mamy jechać.
Po kolejnych 3 godzinach, już pod osłoną księżyca trafiamy do bram Kel Suu – doliny Kok-Kiya. To tam rozpoczynają się wszystkie wyprawy nad samo jezioro. Nie mamy wyboru, parkujemy gdzieś w polu i nocujemy w aucie, żeby ruszyć z samego rana.
*
EMOCJE NA DESER
Około 6 budzą nas promienie wschodzącego słońca a na trasie obok pojawiają się pierwsi turyści idący w kierunku Kel Suu. Wychodzimy z auta i ku naszemu zdziwieniu stoimy tuż nad rzeką, która ciągnie się aż po horyzont! To podobno jadąc wzdłuż niej dotrzemy nad jezioro, ale najpierw trzeba przejechać przez jej wartki nurt. Przypomina mi się jeden z paragrafów podpisanej 2 dni wcześniej umowy wynajmu samochodu: „w przypadku zalania wynajmujący pokryje pełen koszt wartości auta”. Zdanie wybrzmiewa w mojej głowie, ale odwrotu już nie ma. Jechaliśmy zbyt długo, żeby teraz zawrócić. Zamykając oczy widzę to niewiarygodnie turkusowe jezioro zatopione pomiędzy wzbijającymi się w niebo pionowymi, ostrymi skałami. Widzę nasz namiot rozbity tuż nad brzegiem. Widzę rozgwieżdżone niebo z pełnią tuż nad górami. Chcemy to zobaczyć, chcemy tam być jak najszybciej, żeby jak najdłużej cieszyć się tym widokiem…
..wtedy wciskam gaz. Karolina zamyka oczy. Wpadamy do rzeki przednimi kołami, potem tylnymi i już nie ma odwrotu. Opony buksują, silnik ryczy od przeciągniętych obrotów, posuwamy się metr po metrze zanurzając się coraz głębiej. Kiedy woda sięga do nadkoli zaczynamy wątpić czy to się uda… oby tylko nie zgasł. Wizja zalania jest coraz bliżej i wtedy czujemy, że najgorsze już za nami, auto powoli wynurza się z wartkiego nurtu. Wyjechaliśmy na drugi brzeg! Udało się! Ten kto z nami wtedy był na instagramie wie, co przeżywaliśmy i żadne słowa nie opiszą naszej radości.
W dobrych nastrojach jedziemy dalej. Pogoda jest piękna i zapowiada się naprawdę ciepły dzień. 1,5 godziny później docieramy na miejsce. Widok jest jeszcze piękniejszy niż na zdjęciach. Oprócz nas są 3 terenowe auta z Kazachstanu i regularnie wymieniające się grupki turystów. Około 16 wszystko cichnie i zostają tylko ci nocujący w namiotach.
Potem było tak jak sobie wymarzyliśmy. My, szum fal, zachodzące słońce, rozgwieżdżona noc, ognisko i widoki nie z tej ziemi. Takie momenty wynagradzają wszystkie trudy podróży.
*
HEJ KIRGISTAN – MIŁO BYŁO CIĘ POZNAĆ.
Cała ta wyprawa kosztowała nas wiele nerwów. Z perspektywy podróży rodzinnej jest to bardzo wymagający kierunek, albo po prostu my go takim zrobiliśmy. Na pewno polecę go wszystkim, którzy kochają naturę, lubią dziką przygodę, cenią sobie kontakty z lokalesami i są otwarci na brak komfortu.
Czy tam wrócimy? Raczej nie bo 2 tygodnie na miejscu wystarczyły nam do posmakowania tej części Azji. Więc drogi Kirgistanie – miło było Cię poznać, ale nie do zobaczenia ;).
Jeśli chcielibyście zorganizować taką wyprawę na własną rękę napiszcie do nas na instagramie - chętnie pomożemy.